Autostop w Iraq okazał się również szczęśliwy. Na wylotówkę podwozi nas taksówka (autostop), dalej jedziemy z policjantem, który przesadza nas do samochodu swoich znajomych i z nimi jedziemy do miejsca docelowego Dohuk. Po drodze zatrzymujemy się w kilku miejscach na zdjęcia... tak na zdjęcia, ale nie z naszej inicjatywy. Zdjęcie z turystą jest tu bardzo porządane przez panów... tak naprawdę oczywiście nie chodzi o mnie tylko o blondynke... Mówiąc szczerze strasznie się ciesze, że nie jestem tu blondynką... Po pewnym czasie to staje się naprawdę potwornie męczące, ciągłe próbowanie, obejmowania, podrywanie, składanie propozycji, nagabywanie... ufff...
Tak, więc do Dohuku docieramy na zachód słońca, oczywiście kompletnie nie przygotowani w sensie miejsca do spanie etc. Plan to znaleźć jakiś ogród lub dach u kogoś w domu żeby rozłożyć się tam na noc. Nie jest to jednak proste, ludzie w tym małym miasteczku są chyba jednak zbyt konserwatywni i znalezienie noclegu na czyjejś posesji (szczególnie z kobietą), nie udaje się. Udaje się natomiast znaleźć życzliwych, którzy najpierw zapraszają nas do siebie na herbatę a potem zawożą nas do nowo powstałego, ogrodzonego parku i rozmawiają z właścicielem restauracji, która jest na jego terenie. Nie ma żadnego kłopotu, dostajemy miejsce do spania na tarasie restauracji a właściciel jest na tyle miły, że zostawia nam otwarte duże okno do restauracji, tak żebyśmy mieli w nocy dostęp do łazienki, nasze bagaże również wrzucamy do środka, miło :) Park wyludnia się późno bo o godzinie 3.00 a słońce budzi nas z samego rana już około 6 tej... I chodź widok parku rano jest uroczy to... jak ja nie cierpię wstawać rano, szczególnie po 3 godzinach snu... wrrr...
Dohuk to miasto średniej wielkości (około 200tyś mieszkańców) położone u podnóża gór. Nie ma tu nic szczególnego do zwiedzania poza „Geli valley”, czyli jak nas zapewniają miejscowi cudowna dolina z wodospadem... No więc maszerowaliśmy do tej cudownej doliny w potwornym upale, żeby zobaczyć to cudowną.... sikawke (patrz zdjęcia) :) Tu nie chodzi o zwiedzanie zabytków czy cudów natury. Chodzi o to, że ludzie są tu dumni ze swojego kraju, z tego, że mają swoją autonomie i cieszą się tym i chwalą przed przyjezdnymi, a jak znasz choćby jedno słowo po kurdyjsku to już Cie kochają :) Oczywiście męczące jest powtarzanie przez ludzi Helo! Albo przez dzieci „Money!” ale niestety tak jest i nic się na to nie poradzi, nie należy się przejmować ani irytować bo to na dobre nie wychodzi :)
Dohuk opuszczamy po południu i udajemy się w kierunku Turcji. Po paru gorących i pełnych emocji dniach to prawie jak powrót do domu.... Prawie. Do granicy docieramy szybko łapiąc bezpośredni samochód z Dohuk. Tym razem jesteśmy już bogatsi w doświadczenie z drogi w przeciwnym kierunku, więc nie zamierzamy korzystać z usług żadnych taksówek, busów etc. Wszyscy po drodze nas zaczepiają Taxi! Taxi! Bus! Bus! My twardo z plecakami na piechote do budynku granicy Kurdystanu po pieczątke... Nie da się! Jak to? Gdzie Wasz samochód?... Nie mamy samochodu, podróżujemy na piechotę.... No to ok, weźcie taksówkę. NIE NIE NIE!
Przekierowują nas psycholi z jednego okienka do drugiego i tak maszerujemy, aż w końcu trafiamy do głównej kwatery :) Tam kolejny raz tłumaczymy że my maszerujemy i tu Pan ważny, anglojęzyczny już rozumie, więc dzwoni do innego Pana, którego my już odwiedziliśmy wcześniej, my pokonujemy tą drogę z plecakami jszcze dwa razy i już mamy stemple, że opuściliśmy Kurdistan. Dalej sprawdzanie bagażu, czyli tzw. wybebeszanie, choć nie wiem co moglibyśmy przemycać, chyba benzynę. Mijając wszystkie pojazdy stojące w kolejce wchodzimy na granicę Turecką :) Jakież jest zdziwienie celnika, który widzi dwie osoby maszerujące przez most i granicę na piechotę z plecakami. Kolejne sprawdzanie bagażu, tym razem prześwietlanie, czyli mniej inwazyjne, parę pytań i już mamy stemple tureckie. Podobno jesteśmy pierwszymi osobami, które w ten sposób pokonały granicę :) Miło, że zapisaliśmy się w kartach historii :))