Szanowne czytelniczki i czytelnicy! ;)
W dzisiejszym jakże zapierającym dech w piersiach odcinku opiszę jak to Bolek i Lolek jechali na podbój Camel Safari :) Będzie to połączenie komedii, animal planet, filmu akcji z elementami harlequina – tu mam na myśli jedynie otoczenie :)
Króciutko o Jaisalmer – miasto twierdza, czas jakby stanął tu w miejscu. Cudownie wyglądający fort o kolorze złocistym z wieloma guest housami (w jednym mieszakmy my), sklepikami i restauracjami na jego terenie. Naprawdę ładnie. No, miało być krótko i jest. Ok a teraz do sedna.
Jaisalmer jest również głównym miejscem wypadowym z którego organizowane są wycieczki wielbłądami na pustynie…:) No więc skoro są to my ponieważ jesteśmy ambitne bestie musimy z tego skorzystać :)
Wybór właściwego organizatora Safari nie jest prosty, wszyscy są najlepsi, wszyscy zawożą w non touristic area, wszyscy pokazują doskonałe rekomendacje od turystów (pełne zeszyty zapisków we wszelkich językach – do wyboru do koloru) i wszyscy wyśmiewają konkurencję. My więc wybraliśmy zapewne najlepszego z najlepszych :) Strategia CCC (Cena Czyni Cuda) kolejny raz była trafiona, bo skoro wszystkie są cudowne to po co przepłacać :)
Przed wyjazdem przy negocjacjach upewniliśmy się tylko żeby organizator zapewnił odpowiednią ilość jedzenia bo zjeść to my potrafimy, ooj potrafimy a jak Polak głodny to zły i safari będzie do bani.
Muszę uczciwie przyznać, że nasz organizator wziął to sobie do serca :)
Tak, więc ruszamy! Pierwsze km (około 30km) jedziemy jeepem do miejsca spotkania z naszymi czworonogimi a także dwunogimi towarzyszami podróży. Skład 4 wielbłądy mój „King”, Maćka „Rambo” – imię kompletnie niepasujące do osobowości, dwóch przewodniko-kucharzy (zamiennie) i ich dwa wielbłądy.
Początek spokojnie drepczemy i oswajamy się ze zwierzaczkami. Stopniowo nabieramy pewności siebie i po jakimś czasie możemy już sami dosiadać nasze dinozaury :) Ubaw jest niezły, idąc spokojnie kołyszemy się na boki, przyspieszanie wiążę się z podskakiwaniem jak na rodeo, wszystkie wnętrzności podskakują do góry i mam wrażenie że żołądek razem z nerkami obijają się o mój kręgosłup… może dlatego dosyć szybko robię się głodny i cieszę się z postoju na lunch :) Przed lunchem zatrzymujemy się jeszcze w wiosce cygańskiej gdzie jeden z naszych przewodników ma tudzież chce mieć narzeczoną… ona zaś w dowód miłości chce jego nowego telefonu :) Ot taka cygańska zależność- jego kolega stwierdził, że on jej nie lubi bo jest brudna i zależy jej tylko na pieniądzach… ech życie… ;)
A teraz część przyjemna czyli lunch :) Podczas gdy ja bacznie przyglądam się co i jak nam gotują wymęczony aktywnością fizyczną Maciula nabiera sił chrapiąc pod drzewem… ja dotrwałem do robienia czaju (herbaty) – była jako pierwsza. Potem była już tylko pobudka i jedzenie… a jak człowiek zmęczony to i apetyt dopisuje, a jak się naje to musi odpocząć bo to niezdrowe tak od razu po obiedzie… więc kolejna drzemka. Przewodnicy ogarniają garkuchnie, przecież sami narozrabiali a potem udają się w poszukiwaniu wielbłądów, które również udały się na posiłek. My ponieważ jesteśmy odpowiedzialni w tym czasie pilnujemy obozowiska w pozycji poziomej.
Znowu siedzimy na bestiach i „galopujemy” kołysząc się na boki dalej… Kolejny postój w innej wiosce, i dalej galopujemy parę godzin w stronę „non touristic” wydm piaszczystych na dziki nocleg pod gwiazdami :) I faktycznie są wydmy, jest złocisty piasek, jest zachód słońca… mmm pełen romantyzm… :) Jak okiem sięgnąć tylko dzika przyroda, piach, wiatraki, całe mnóstwo wiatraków, dwa psy, które przyszły nie wiadomo skąd do naszego obozowiska w poszukiwaniu pokarmu (to się zdziwiły), nasze rumaki, nasi przewodnicy i my Bolek i Lolek znów umęczeni po pachy leżący w oczekiwaniu na kolejną dawkę energii :)
A potem to już była tylko cisza, gwiazdy nad głowami i czerwone światełka widoczne w oddali (oświetlenie wiatraków). Cisza została przez chwilę zakłócona przez naszego ambitnego przewodnika, który zgarałnam swoją pustynną piosenkę waląc rękoma w plastikowy baniak i krzycząc bombari, bombari camel safari – komedia, na bank był głuchy :) Już wolę melodię nocną Maćka chrrr…., chrrr…., chrrrr…. wtedy naprawdę czuję się bezpiecznie i wiem, że żaden dziki zwierz nas w nocy nie zaatakuje ;)
Pobudka o wschodzie, trochę wilgotno ale ok, spanie na dziko, pod gołym niebem zdecydownie ma swoje uroki :)Pojawiły się ptaszki wydziobujące z paleniska resztki jedzenia, wielbłądy uciekły gdzieś na śniadanie, w ich miejsce na śniadanie przyszły dwa psy, wot natura :) Zjadamy, zażywamy toalety polowej i ruszamy już pewnie jak zaprawieni jeźdźcy w kierunku powrotnym (inną drogą). Mój wielbłąd jest zdecydowanie przewodnikiem i nie daje się wyprzedzić, ambitna bestia ale niech mu będzie… Maćka „Rambo” (powinien być „Bambo”), lubi spokojny marsz i rozglądanie się na boki, jest non stop lekko zdezorientowany (ale o so chozi w tym safari???) i raz po raz pakuje Maćka w drzewa lub krzaki... chwilę grozy przezywamy kiedy na drzewie zawisa Maćka czapka… brrrrr… Konwersacje Maćka ze zwierzęciem, prośby i tłumaczenia w stylu: „ale dlaczego wielbłądziku wchodzisz w te drzewa i proszę Cię idź troszkę szybciej…” nie specjalnie trafiają do osiołka :) .
Po paru godzinach docieramy na jakże zasłużony lunch, scenariusz i podział pracy jak dnia poprzedniego :) Najedzeni do syta trafiamy do jeepa, który już czekał na nas w miejscu obozowiska… ale zanim tam trafiliśmy musieliśmy zaliczyć poobiednie leżakowanie (Pani w przedszkolu zawsze mówiła, że po obiedzie trzeba odpocząć), więc kierowca cierpliwie poczekał.
Do Jaisalmer docieramy około 15tej…ufff… To były naprawdę baaardzo aktywne i zdecydowanie udane dwa dni :) Bombari, bombari camel safari… Polecam!
Następnego dnia, po odpowiedniej regeneracji i zgromadzeniu kolejnych jakże niezbędnych kalorii (zjedliśy pyyyszne rajasthani thali – z nielimitowanymi dokładkami :)) udaliśmy się pociągiem do miejscowości Jodhpur , z której właśnie piszę. Opis jej znajdziecie u Maćka. Miasto duże, ogromny bazar na którym można kupić dosłownie wszystko oraz z cudowny fort Mehrangarh z XV w.(ambitnie go dzisiaj zwiedziliśmy nawet z audio przewodnikiem na uszach i muzeum) górujący nad otaczającymi go błękitnymi domami. Naprawdę bardzo ładne, warte zobaczenia i do tego jest na naszej trasie na północ Indii, na którą się stopniowo kierujemy. Ciągle dalej i dalej…. :)
Do usłyszenia z kolejnej niezwykłej lokalizacji :)
Ps. Ostatnimi czasy pojawił się w naszym życiu syndrom „należy nam się” – co to oznacza ? Otóż często nagradzamy się - chodzi tu o posiłki – za każdą formę aktywności, a tych w naszym mniemaniu nie brakuje :) Bo choćby zwiedzanie fortu, spacer po mieście, wycieńczająca jazda pociągiem tudzież autobusem upoważnia nas do nagrody w postaci shakea owocowego (lub kilku), dodatkowego posiłku (energia), lodów, lassi i wszelakich łakoci :)… efekt tego w postaci opuchlizny brzucha jest już mocno widoczny na moim ciele… no ale co ja poradzę.. należy nam się :)
Ps2. No to się dzisiaj rozpisałem :) Aaaa...i ja też uwielbiam czytać komentarze pod tekstami :))))