Kanyakumari to miejsce położone na samym koniuszku półwyspu indyjskiego znane także jako Cape Comorin, słynące przede wszystkim dla Hindusów jako miejsce magiczne w trakcie tzw. Chitra pournami – czasu kiedy to można oglądać równocześnie zachód słońca oraz wschód księżyca (historia święta powiązana jest też z elementami wierzeń Hindusów) bla bla bla.
Kanyakumari to także miejsce, w którym łączą się trzy wody: ocean indyjski, morze arabskie oraz zatoka bengalska. Miejsce, które my już z samych jego opisów i położenia wyobrażaliśmy sobie jako całkowicie magiczne… I tak się w pewnym sensie okazało, choć nie za sprawą jego położenia… i nie magiczne a raczej magicznie szalone…
Sama droga do Kanyakumari przebiegła dosyć sprawnie i nawet szczęśliwie udało nam się zdążyć na wschód słońca (wow)… wchód, który miał być piękny, cichy i magiczny… ech… Magia wschodu i jego cisza zostały jednak „nieco” zakłócone przez tysiące hindusów, pielgrzymów, którzy przybyli tu na trwający festiwal (tych w Indiach podobnie jak czczonych bóstw nie brak). No a jak festiwal to nie ma mowy o ciszy i spokoju czy wolnym skrawku do obserwowania wschodu : ) Bo jakby ktoś nie wiedział to dwóch Hindusów jest w stanie zrobić więcej hałasu niż cały autokar polskich dzieci na postoju przy stoisku z chipsami. Święta zasada Hindusa spędzającego wakacje mówi: Ma być głośno, tłoczno i kolorowo! O! : )
W ten oto sposób trafiliśmy w magiel Kanyakumari...
Po wschodzie ruszyliśmy umordowani bezsenną drogą w poszukiwaniu kwater. Niestety napotykamy na kolejne „sorry mister…”. Jest festiwal i nie ma wolnych pokoi a jak już są to cena kilkukrotnie przewyższa normalną.
Rozdzielamy się więc w poszukiwaniu miejsca do spania i tu cała magiczna dla nas przygoda się rozpoczyna… Otóż całkiem przypadkiem, robiąc zdjęcia ciekawym ludziom (w moim mniemaniu bardzo dyskretnie) poznaję przemiłego gościa – jednego z Sadhu (kapłana ascetę), który po krótkiej rozmowie proponuje mi nocleg w ashramie jego przyjaciela – miejscu pielgrzymów i medytacji…. Hmm… Jak dla mnie pomysł nieźle szalony a im bardziej szalony tym bardziej dla ciekawy i trzeba go zrealizować… Pozostaje tylko poznać nowego znajomego z resztą grupy i spytać co oni na ten pomysł… Za pomysłem noclegu w ashramie był oczywiście mój braciszek, wiedziałem : ) Chłopaki umęczeni wybrali guest house, który w międzyczasie znaleźli. Zatem rozdzielamy się i razem z Maciulą i nowym znajomym jedziemy rykszą do ashramy… sami jesteśmy jeszcze w szoku, że to robimy i mega ciekawi co to będzie, co za ludzie etc. Towarzyszy temu oczywiście lekki niepokój i adrenalina ale również ogromna ciekawość… wreszcie coś się dzieje... ; )
Miejsce to dom położone na uboczu jakieś 2 km od centrum nad samym morzem. Bramę otwiera nam gospodarz roześmiany Sadhu Bike Baba :) Chudy, przygarbiony, z dredami do pasa dzięki czemu jego głowa wydaje się być większa od reszty ciała :), żartujący sobie że jest wolny jak ptak rozkładając przy tym ramiona i szybując na wietrze… To guru, który ma swojego ucznia. On przynosi nam herbatę i jedzenie. Mówi, że możemy zostać u niego jak długo chcemy, daje nam pokój i wszystko co potrzebujemy. To wszystko co tu widzę, w połączeniu ze zmęczeniem i niewyspaniem sprawia, że mam wrażenie że to jakiś sen…
Ok, tak naprawdę nie wiem jak opisać sam klimat panujący w ashramie i ludzi tam poznanych. Po prostu było to niezwykłe, całkiem nowe (choć trochę podobne do rainbow ghateringu w Turcji) doświadczenie i nie chce tego opisać tak żeby było opatrznie odebrane, zapraszam do lektury zdjęć - niebawem.
Po południu ruszyliśmy z naszym znajomym na procesje festiwalu w centrum miasta. Muzyka, tańce, ludzie przebrani za przeróżne postacie bóstw, słonie, konie etc. Robimy tu setki zdjęć. Wieczorem już z chłopakami ze Szczecina oglądamy z dachu ashramy magiczny zachód słońca w Kanyakumari najdalej wysuniętym na południe punkcie Indii.
Nie zdecydowaliśmy się zostać tam na noc, postanowiliśmy jeszcze tego samego wieczora ruszyć w dalszą podróż i kolejną noc bez łóżka tym razem Bolek i Lolek w autobusie do Chennai…
Mamy tam do załatwienia pewną bardzo ważną dla nas sprawę a potem to już tylko jeść i spać, jeść i spać i znowu jeść i regenerować siły… należy nam się…
Ps. Właśnie rozpoczął się 5 miesiąc mojej podróży i 3 miesiąc w Indiach po których poruszamy się już dość sprawnie, zarówno jeżeli chodzi o kwestie transportu jak i sfery żywieniowe, kulturowe etc. Po prostu jakoś tak obyłem się z otoczeniem i przyzwyczaiłem do tego wszystkiego i.. to śmieszne uczucie bo momentami zapominam totalnie, że to Indie i jest tu dla mnie tak zwyczajnie, codziennie… Fajnego przebłysku dostaliśmy z Maćkiem na Goa kiedy weszliśmy do wody a dookoła były palmy… popatrzyliśmy z Maćkiem na siebie i coś do nas dotarło… to nie Bałtyk, jesteśmy w Indiach, na Goa kilkanaście tysięcy km od domu… szybko obliczyliśmy czas jaki jest w Polsce, u nas była 11, więc w Polsce 7.30 środa.. ludzie, znajomi w garniturach (bądź bez) idą do pracy... a my…? PLUM!